AKTUALNOŚCI
W samo okienko (118) - Po pierwsze Primo(ż) 14.09.2020r.
Ponad dwa lata temu Daria Zawiałow, blond szansonistka, przypomniała przepiękny tekst utworu "Jeszcze w zielone gramy" w nowej aranżacji. W końcówce tej piosenki znajdują się słowa, które sieją nadzieję i wzmacniają odporność na niepowodzenia: (...) Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła / Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła / I myśli sobie Ikar, co nie raz już w dół runął / Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął".

Sącząc kawę i gapiąc się w ekran telewizora, przypomniałem sobie, jak mniej więcej w tym samym okresie, kwiecień 2018 roku, brałem udział w wypadzie w austriackie Alpy tak, jakbyśmy byli uczestnikami akcji "Korzystaj teraz, bo śniegu już więcej nie będzie". Urokliwa dolina Stubai ukazała nam oblicze topniejącego lodowca, nieopodal Innsbrucku, który - wszak to stolica Tyrolu - najlepiej było podziwiać ze szczytu wieży skoczni narciarskiej Bergisel. Panorama miasta rozciągała się leniwie przed nami jak roznegliżowana turystka na plaży w Chałupach, odkrywając bezwstydnie każdy swój zakątek. Można było również podejść do punktu, z którego skoczkowie odpychają się i suną w dół, na "połamanie nart", na próg do odbicia i próbę zwycięstwa w corocznym turnieju na jednej z Czterech Skoczni. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że siadając na rozbiegu Bergisel, skoczek widzi daleko w dole spory fragment milczącego... cmentarza. Grobowa perspektywa musi stanowić motywujący punkt odniesienia.

- Co pan, przerzutka na kolarstwo? - barman Ziutek przerwał mi alpejskie wspominki, wskazując wycieranym kuflem na kanał Eurosportu.

- Wielka Pętla zazwyczaj w lipcu, a teraz przez to "kowidło", to mamy przesunięcie w kalendarzu - odparłem. - Tour de France we wrześniu. Może to i lepiej. Bez upału.

Właściciel baru "Samobuj" i - jak się dowiedziałem ostatnio przypadkiem - antykwariatu, nie wydawał się wkręcony w temat niczym sznurowadło w rowerowy łańcuch.

_ Hmm... I pan to ogląda? - zerknął na mnie podejrzliwie, jakby badał czy postradałem zmysły.

- Tyle, co czasu starcza. A pan nigdy nie oglądał?

Pokiwał przecząco głową.

- Panie, to jedna wielka banda na dopingu - oblał temat kubłem lodowatej wody. - Nie wiem co mają w tych bidonach, ale na pewno nic zdrowego. Mnie od samego patrzenia zadek boli - złapał się wymownym gestem za swoje cztery litery. - Kto może wytrzymać tyle godzin na bicyklu?!

Rozśmieszył mnie. Jeszcze nie do łez.

- Ten.. no.. jak mu było?... - wąsacz szukał nazwiska, jakby robił raptowny przegląd książki telefonicznej. - Ta amerykańska szmira...

- Lance Armstrong?

- O, właśnie! - rozłożył szeroko dłonie jakby doznał objawienia. - Po pierwsze primo: ten maestro co wszystkich zrobił w balona - barman oparł się kontuar i ciągnął dalej jakby zbliżał się do górskiej premii: - Panie, szpryca za szprycą! I po co mu to było? Wygrał, a potem wszystko anulowali i odpięli te medale jak zdegradowanemu generałowi.

American dream bez happy endu.

- A po drugie primo: kiedyś to było kolarstwo, panie. Szurkowski, Szozda, Szerszyński... Czarna szosa kochała tych na "Sz" - skwitował niby sportowy archiwista.

Widać było w jego oczach, że odjechał na chwilę na tył życiowego peletonu, by pozbierać bohaterów z przeszłości i znowu wsadzić ich na rowery.

- A jak się nazywa pana antykwariat, bo tego mi pan jeszcze nie mówił? - zapytałem z innej beczki.

- Tajemnica.

- Nie może pan powiedzieć? Nie zamierzam pana torturować, ale może kiedyś wpadłbym kupić coś leciwego...

- Przecież mówię: Tajemnica.

- Tajemnica?

Nie wiedziałem co rzec.

- Mhm. Żona wymyśliła - nacisnął guzik w ekspresie do kawy i syk pary wydobył się z maszyny, odgwizdując pauzę w rozmowie.

Po chwili aromat kawy wypełnił przestrzeń między nami. Barman łyknął czarnego napoju i zagaił:

- Kto tam na szpicy w tym wyścigu?

Peleton wił się przez kolorowe południe Francji w czasach zamaskowanej zarazy. Obrazki z helikoptera co rusz ukazywały wypłowiałe w słońcu dachy, romańskie zabytki nietknięte przez zęby czasu, a potem kamera z motocykla zabierała nas w czeluść rozgrzanej walki między zawodowymi grupami kolarzy.

- Nie zgadnie pan kto prowadzi.

- Co pan gada?! - przyjął wyzwanie niczym pojedynek muszkieterów. - Pewnie znowuż jakiś Amerykanin albo Brytyjczyk?

- Pudło.

- Francuz? Hiszpan?

- Podwójne pudło. Poddaje się pan?

- Jakiś "makaroniarz"?

- Poza tarczą.

- Bez jaj... to kto?! - chciał wziąć łyk kawy i na moment zawahał się, patrząc w głąb filiżanki. - No chyba nie powie mi pan, że jakiś Mu... przepraszam - Niebiały?

Teraz parsknąłem śmiechem z jego piwota słownego i poprawności politycznej.

- Skoczek.

- Kto? A co to za narodowość? Skoczja?... - toczył zapasy z językiem. - Ma pan na myśli Szkocję, tak? Szkot jest liderem?

- Nie, skoczek. Słoweniec.

Widząc jego osłupienie, streściłem mu historię o Primożu Rogliciu, który przez piętnaście lat trenował skoki narciarskie aż roztrzaskał się w 2007 roku na mamuciej skoczni. Nie rozpadł się na kawałki. Posklejał "skrzydła" gdzieś w kącie na strychu w rodzimym Vrbovlje i czekał aż zawiało znowu mocniej. Wsiadł na dwa kółka i pofrunął po kolarskie zwycięstwa. Obecnie numero uno w rankingu światowej federacji UCI.

- W jednym z wywiadów Roglić przyznał, że gdyby wiedział teraz, jak morderczy jest wysiłek zawodowego kolarza - ciągnąłem. - To nigdy nie zdecydowałby się na ten skok na rower. Ten żółtodziób ze Słowenii wygrał Vuelta a Espana, a teraz jedzie w żółtej koszulce największego wyścigu Dookoła Francji. Faworyt do triumfu na Polach Elizejskich. Napoleon Bonaparte może mu się kłaniać.

Barman męłł coś w ustach i nie mogły to być ani fusy z kawy, ani resztki ziarna.

- Słoweniec, powiada pan?

Męłł dalej i wyglądał jakby miał zaraz splunąć.

- Po trzecie primo... - na szczęście wyleciały słowa, a nie ślina. - ... jak to możliwe, aby w blisko czterdziestomilionowym narodzie, jak Polska, nie można znaleźć i wytrenować takiego jak ten Primoż?!

- Najwidoczniej taki mamy klimat. Dodam jeszcze, że jego rodak Pogacar też jest czołówce.

- A Polacy?

- W tym roku wystartował tylko jeden. Kwiatkowski.

- Sam jak palec.

Barman dopił resztki kawy i nagle jakby go olśniło.

- Były skoczek powiada pan?

- Dokładnie.

- To nie mogli Małysza przekonać, żeby siadł na rower, a nie za kółko terenówek? Przecież łatwo jest przerobić "leć Adam! leć!" na "jedź Adam! jedź!" - wyjaśnił z rozbrajającym uśmiechem pod czarnym jak smoła wąsem.

I wbrew pozorom bogobojny Ziutek wkręcił się w "Wielką Pętlę". Śledziliśmy przebieg wyścigu, dopingując bratni słowiański duet Słoweńców: Roglić - Pogacar, aby trzymali się dzielnie przed wściekłym i zajadłym atakiem "Colombiany": grupy kolumbijskich kolarzy z Bernalem i Quintaną na czele, polujących na zwycięstwo w Tour de France.

Historia Primoża Roglicia, żółtodzioba w żółtej kolarskiej koszulce lidera, posklejanego "Ikara", stała się już gotowym scenariuszem na super dokument - kinowy hit.

To tak po czwarte "primo".

(© arek.lewenko@interia.pl)

::  Copyright © 2003-2024 MKS Debrzno  ::  Web design by Robert Białek  ::  Wszelkie prawa zastrzeżone  ::